Dzisiaj o drugiej w nocy dotarliśmy do domu. Ale od
początku.
Planowaliśmy, że suczysko cieczkę dostanie najwcześniej w
kwietniu, Cora miała jednak nieco inne plany i dostała ją na przełomie stycznia
i lutego. Z początku nawet nie przypominało to tej prawidłowej cieczki, tak
więc czekaliśmy. Badania również nie wskazywały wzrostu progesteronu, na
wszelki wypadek krycie było już jednak umówione. Na początku tego tygodnia
dowiedzieliśmy się, że progesteron momentalnie skoczył w górę i wiedzieliśmy
już, że czwartek spędzimy w trasie. Droga okazała się dłuższa niż myśleliśmy, a
na dodatek nawigacja postanowiła zgubić się i zafundować nam dodatkowe dwie
godziny błądzenia. Po blisko dziesięciu godzinach drogi byliśmy na miejscu i
spotkaliśmy się z Jörgiem, właścicielem przepięknego Cäsara vonder Wolfsschleife, o którym pisać można by wiele, ze względu na jego świetny
charakter, a już na pewno wilczy wygląd, któremu nie sposób się oprzeć…
Przynajmniej my nie daliśmy rady. :D
Po przyjeździe, choć
było już późno, porozmawialiśmy przy kawie i herbacie, by następnie zapoznać
wilczą z tegorocznym wybrankiem. Co tu dużo pisać – poszło szybko,
bezproblemowo i nareszcie mogliśmy iść spać. Następnego dnia miałam okazję
zobaczyć resztę walczakowej watahy, w tym pięknych rodziców Cäsara: Arlen i
Afara, a również jego pół siostrę Grace i jej córkę Herę oraz staruszkę Agi,
która mimo swojego wieku trzyma się bardzo dobrze, jak to z resztą na wilczaka
przystało. :)
W piątek po obiedzie
dopełniliśmy formalności i po powtórnym kryciu ruszyliśmy w drogę do domu. Było
ciężko, zwłaszcza przez ostatnie 60km – mgła była tak gęsta, że nie widzieliśmy
drogi. Aczkolwiek do domu dojechaliśmy, a teraz pozostaje nam tylko czekać na
efekty polsko-niemieckiej współpracy. Wkrótce także więcej informacji o planowanym miocie w zakładce Szczenięta, a my już zaczynamy przyjmować zapisy na małe wilczandy. :D